„CZUWAJCIE WIĘC,

BO NIE ZNACIE DNIA ANI GODZINY...”

Mt 25, 13

19 grudnia 2012 roku płatki na śniadanie i poranna kawa (bez której się nie mogę obejść) i idę rano na Roraty. Potem jestem umówiona z panią Helą, żoną naszego podopiecznego (Dziadka Tadka) na pogawędkę. Nie zabieram ze sobą telefonu, bo po co? Kto mnie będzie szukał tak rano, przecież jestem na zwolnieniu!

Po Mszy świętej wstępuję tylko do sklepu, robiąc małe zakupy i pochłonięta swoimi myślami idę jeszcze ciemnymi ulicami Radomia. Zrezygnowałam z przejścia na światłach, bo dalej też będzie przejście (po co mam teraz czekać na zielone?) Kiedy doszłam już do owego przejścia, po jednej i drugiej jego stronie moim oczom ukazał się sznur samochodów. I pytanie: „Dlaczego, nie przeszłam wcześniej? Teraz muszę czekać!” Kiedy tak sobie stałam, nagle podjechała żółta karetka i zatrzymała się tuż za przejściem. Ojej! Kiedy podbiegłam i otworzyłam drzwi usłyszałam: „Wsiadaj, ja po ciebie!” Nie wierzyłam własnym uszom! Po chwili doktor Maria (bo to ona była kierowcą owej karetki) wyjaśniła całą sytuację. Otóż, zadzwonili dziś ok. 6 30 rodzice naszego 13-letniego Dominika, że źle oddycha. Doktor chwilę się zastanawiała, po kogo zadzwonić, żeby nie jechać samej. Pomyślała o mnie, wszak byłam tam na pierwszej wizycie ponad 5 lat temu i znam rodzinę Dominika, a przypuszczała, że to mogą być jego ostatnie chwile. Próbowała się do mnie dodzwonić, ale nie odbierałam telefonu. Pomyślała, że jestem w kościele i nawet podjechała pod mój blok. Jak sama stwierdziła, modliła się w duchu, że jeśli mam to być ja, to żebym się znalazła i... zauważyła mnie na przejściu dla pieszych (dobrze, że nie przeszłam wcześniej, bo po drugiej stronie byłyby marne szanse dojrzenia mnie). Fajnie, bo już inne wolontariuszki zostały postawione w stan pogotowia w razie gdyby... Odwołałam wizytę u pani Heli i „popędziłyśmy” za Radom.

Od mojej ostatniej wizyty Dominik urósł. Już chyba od ponad roku był stale podłączony do koncentratora tlenu. Tak lepiej mu się oddychało. Rodzice zapłakani, siostra Wiktoria nie poszła dziś do szkoły. Doktor zbadała chorego, odmówiliśmy wspólnie Koronkę. Padła propozycja, aby pojechać po księdza, by udzielił sakramentu namaszczenia chorych. Akurat ksiądz z tej parafii wyjechał już na spowiedź i pan Sławek (ojciec Dominika) pojechał do sąsiedniej parafii. Udało się w ostatniej chwili, bo proboszcz też właśnie jechał na spowiedź. Obecność sympatycznego i uśmiechniętego kapłana, wlała w nasze serca spokój. Dominik zaczął lepiej oddychać, tzn. miedzy dotychczasowymi oddechami, pojawiły się kolejne, jakby wracał do życia. Pomyślałam: „albo ten sakrament pomógł (wielu mówi, że odczuło dużą poprawę) albo, jak to nieraz jest, poprawiło się tuż przed końcem”. Nic jednak nie powiedziałam. Pojawiły się na stole kanapki, kawa... Około południa Dominika przełożono na drugi bok. Lekarz razem z mamą stały przy łóżku, a ja siedziałam z Wiktorią przy stole. Nagle doktor się odwróciła do nas i powiedziała, żebyśmy odmówili różaniec. Momentalnie padliśmy na kolana. Przy 3. tajemnicy Dominik przestał oddychać. Dokończyliśmy kolejne dziesiątki, choć przez łzy. Boleść rodziny była ogromna! A ja sobie pomyślałam, że teraz Dominik idzie z Jezusem za rękę, śmieje się i rozmawia. I byłam ciekawa, czy jest szczęśliwy, mogąc się wreszcie poruszać (z Dominikiem praktycznie od urodzenia nie było kontaktu).

Doktor poprzesuwała wizyty i zostałyśmy z Wiktorią, aby rodzice mogli pojechać i kupić ubranie dla syna. Wszak, nigdy nie wychodził z domu. Była godzina około 15, kiedy wyjechałyśmy w stronę Radomia, odmawiając po drodze jeszcze raz Koronkę. Doktor wróciła do swoich zajęć, a ja do swoich. Jeszcze tego samego dnia wieczorem, minęła mnie na ulicy, ale już nie zauważyła. Na samo wspomnienie tych porannych poszukiwań, śmieję się i mówię, że słowa z Pisma Świętego „czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny” nabrały dla mnie teraz jeszcze innego znaczenia. W dzisiejszych czasach, nawet i bez telefonu można znaleźć kogoś, jeśli jest tylko taka Wola Boża.

Pogrzeb zgromadził wielu ludzi. Było bardzo zimno, choć słonecznie. Ksiądz proboszcz powiedział wiele ciepłych słów o rodzinie, która przez te wszystkie lata opiekowała się Dominikiem i o nas, wolontariuszach. Nawet sam zaproponował zbiórkę datków na rzecz Hospicjum. Wpadliśmy jeszcze na herbatę do opustoszałego domu, gdzie zostało tylko puste łóżko. Jak sobie poradzą teraz nasi bohaterowie? Będziemy się modlić za Dominika, za naszą kolejną rodzinę osieroconą i pewnie czasem ich odwiedzimy jadąc przejazdem lub będziemy spotykać się na naszych spotkaniach w Hospicjum.

A do Was, którzy czytacie tę historię, prośba! Zmówcie choć czasem Zdrowaśkę za nich i pamiętajcie: NIE ZNACIE DNIA ANI GODZINY!

Wasz korespondent hospicyjny
Monika Wężyk
do góry