19 grudnia 2012 roku płatki na śniadanie i poranna kawa (bez której
się nie mogę obejść) i idę rano na Roraty. Potem jestem umówiona z
panią Helą, żoną naszego podopiecznego (Dziadka Tadka) na pogawędkę.
Nie zabieram ze sobą telefonu, bo po co? Kto mnie będzie szukał tak
rano, przecież jestem na zwolnieniu!
Po Mszy świętej wstępuję tylko do sklepu, robiąc małe zakupy i
pochłonięta swoimi myślami idę jeszcze ciemnymi ulicami Radomia.
Zrezygnowałam z przejścia na światłach, bo dalej też będzie
przejście (po co mam teraz czekać na zielone?) Kiedy doszłam już do
owego przejścia, po jednej i drugiej jego stronie moim oczom ukazał
się sznur samochodów. I pytanie: „Dlaczego, nie przeszłam wcześniej?
Teraz muszę czekać!” Kiedy tak sobie stałam, nagle podjechała żółta
karetka i zatrzymała się tuż za przejściem. Ojej! Kiedy podbiegłam i
otworzyłam drzwi usłyszałam: „Wsiadaj, ja po ciebie!” Nie wierzyłam
własnym uszom! Po chwili doktor Maria (bo to ona była kierowcą owej
karetki) wyjaśniła całą sytuację. Otóż, zadzwonili dziś ok. 6 30
rodzice naszego 13-letniego Dominika, że źle oddycha. Doktor chwilę
się zastanawiała, po kogo zadzwonić, żeby nie jechać samej.
Pomyślała o mnie, wszak byłam tam na pierwszej wizycie ponad 5 lat
temu i znam rodzinę Dominika, a przypuszczała, że to mogą być jego
ostatnie chwile. Próbowała się do mnie dodzwonić, ale nie odbierałam
telefonu. Pomyślała, że jestem w kościele i nawet podjechała pod mój
blok. Jak sama stwierdziła, modliła się w duchu, że jeśli mam to być
ja, to żebym się znalazła i... zauważyła mnie na przejściu dla
pieszych (dobrze, że nie przeszłam wcześniej, bo po drugiej stronie
byłyby marne szanse dojrzenia mnie). Fajnie, bo już inne
wolontariuszki zostały postawione w stan pogotowia w razie gdyby...
Odwołałam wizytę u pani Heli i „popędziłyśmy” za Radom.
Od mojej ostatniej wizyty Dominik urósł. Już chyba od ponad roku był
stale podłączony do koncentratora tlenu. Tak lepiej mu się
oddychało. Rodzice zapłakani, siostra Wiktoria nie poszła dziś do
szkoły. Doktor zbadała chorego, odmówiliśmy wspólnie Koronkę. Padła
propozycja, aby pojechać po księdza, by udzielił sakramentu
namaszczenia chorych. Akurat ksiądz z tej parafii wyjechał już na
spowiedź i pan Sławek (ojciec Dominika) pojechał do sąsiedniej
parafii. Udało się w ostatniej chwili, bo proboszcz też właśnie
jechał na spowiedź. Obecność sympatycznego i uśmiechniętego kapłana,
wlała w nasze serca spokój. Dominik zaczął lepiej oddychać, tzn.
miedzy dotychczasowymi oddechami, pojawiły się kolejne, jakby wracał
do życia. Pomyślałam: „albo ten sakrament pomógł (wielu mówi, że
odczuło dużą poprawę) albo, jak to nieraz jest, poprawiło się tuż
przed końcem”. Nic jednak nie powiedziałam. Pojawiły się na stole
kanapki, kawa... Około południa Dominika przełożono na drugi bok.
Lekarz razem z mamą stały przy łóżku, a ja siedziałam z Wiktorią
przy stole. Nagle doktor się odwróciła do nas i powiedziała, żebyśmy
odmówili różaniec. Momentalnie padliśmy na kolana. Przy 3. tajemnicy
Dominik przestał oddychać. Dokończyliśmy kolejne dziesiątki, choć
przez łzy. Boleść rodziny była ogromna! A ja sobie pomyślałam, że
teraz Dominik idzie z Jezusem za rękę, śmieje się i rozmawia. I
byłam ciekawa, czy jest szczęśliwy, mogąc się wreszcie poruszać (z
Dominikiem praktycznie od urodzenia nie było kontaktu).
Doktor poprzesuwała wizyty i zostałyśmy z Wiktorią, aby rodzice
mogli pojechać i kupić ubranie dla syna. Wszak, nigdy nie wychodził
z domu. Była godzina około 15, kiedy wyjechałyśmy w stronę Radomia,
odmawiając po drodze jeszcze raz Koronkę. Doktor wróciła do swoich
zajęć, a ja do swoich. Jeszcze tego samego dnia wieczorem, minęła
mnie na ulicy, ale już nie zauważyła. Na samo wspomnienie tych
porannych poszukiwań, śmieję się i mówię, że słowa z Pisma Świętego
„czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny” nabrały dla mnie
teraz jeszcze innego znaczenia. W dzisiejszych czasach, nawet i bez
telefonu można znaleźć kogoś, jeśli jest tylko taka Wola Boża.
Pogrzeb zgromadził wielu ludzi. Było bardzo zimno, choć słonecznie.
Ksiądz proboszcz powiedział wiele ciepłych słów o rodzinie, która
przez te wszystkie lata opiekowała się Dominikiem i o nas,
wolontariuszach. Nawet sam zaproponował zbiórkę datków na rzecz
Hospicjum. Wpadliśmy jeszcze na herbatę do opustoszałego domu, gdzie
zostało tylko puste łóżko. Jak sobie poradzą teraz nasi bohaterowie?
Będziemy się modlić za Dominika, za naszą kolejną rodzinę osieroconą
i pewnie czasem ich odwiedzimy jadąc przejazdem lub będziemy
spotykać się na naszych spotkaniach w Hospicjum.
A do Was, którzy czytacie tę historię, prośba! Zmówcie choć czasem
Zdrowaśkę za nich i pamiętajcie: NIE ZNACIE DNIA ANI GODZINY!
Wasz korespondent hospicyjny
Monika Wężyk
do góry